To był kolejny weekend, kiedy moja synowa Ewa przyprowadziła swoje dzieci do naszego domu. Jak zawsze, wnuki przychodziły do nas z uśmiechami na twarzach, ale ostatnio temat synowej dręczy mnie coraz bardziej. Zdaje mi się, że coraz mniej rozumiem rodzinę syna i ich sposoby na życie.
Moja synowa Ewa była zawsze bardzo ambitna. Od dziecka chciała odnieść sukces i ciężko pracowała, by to osiągnąć. Kiedy poznała mojego syna, stał się on dla niej swoistym narzędziem, dzięki któremu mogła zrealizować swoje cele. On jest inżynierem, zarabia dobrze, więc synowa wykorzystuje to w każdym możliwym zakresie – wybiera najdroższe wakacje w egzotyczne strony, kupuje dla dzieci same markowe ubrania, a jak ja ostatnio przyniosłam im ładny komplet dla dziewczynki, od razu kazała mi go zabrać z powrotem i zwrócić, bo był z dyskontu.
Nie wiem, może to kwestia pochodzenia synowej. Jej rodzice to biedni ludzie, nie miała w dzieciństwie tego, co ma teraz. Może tak próbuje sobie wynagrodzić te wszystkie lata? Tylko po co i dlaczego kosztem innych?
Bardzo kocham moje wnuki, nasze spotkania zawsze dla mnie są miłe i razem z mężem cieszymy się z każdej chwili spędzonej z nimi. Jadnak w ostatnim czasie, zaczęło mi się wydawać, że Ewa coraz bardziej narzuca nam swoje zasady dotyczące karmienia dzieci. Zabrania mi robić wnukom to, co uważam za słuszne. Żadnego rosołu czy sałatki jarzynowej. Mówi, że muszą jeść tylko to, co jest najlepsze – drogą włoską szynkę, najlepszy ser i kiełki. Czuję się trochę skrępowana, przecież chcę dla wnuków dobrze i gotuję zdrowo, nie zaszkodziłabym im swoją kuchnią…
Przez lata, kiedy mój syn był dzieckiem, nie mieliśmy tak wielu kulinarnych rozkoszy, ale nie pamiętam, żeby ktoś chodził głodny. Moja mama zawsze mówiła, że jak nie chcesz, to nie jedz…
A przecież w dawnych czasach zawsze gotowała bardzo smaczne, ale bardzo monotonne potrawy. Na pierwsze danie był kapuśniak albo barszcz. Później rodzice hodowali kury i gęsi, więc jedliśmy rosół przez całe późniejsze dzieciństwo, dorastanie i młodość, aż do wyjazdu na studia. Na główne danie jedliśmy ziemniaki z sadzonym jajkiem i mizerią. Nic wykwintnego, ale po latach z jaką radością wraca się do tych smaków.
Bardzo rzadko pojawiały się na stole pierogi czy gołąbki. Zawsze tata i mama robili je wspólnie i na kilka dni. Na stole stała ciężka maszynka do mięsa, mięso się mieliło, a potem formowało, gotowało i jadło.
A jakim luksusem wtedy był czekoladowy cukierek. Nasi wujkowie przywozili nam z zagranicy, rodzice chowali po szafkach, cobyśmy nie zjedli ich w jeden wieczór.
Ale nie wytłumaczę tego synowej. Ona żyje w innym świecie. Jej dzieci nie mogą zjeść kanapki z masłem, tylko zawsze musi być ciemny chleb posmarowany awokado albo innymi wymyślnymi smarowidłami. Serce mi się kroi, jak wnuki obserwują swojego dziadka, który zajada się chlebem ze smalcem i ogórkiem kiszonym. Też chcą, ale przecież nie podam, bo jak tylko synowa się dowie, stworzy mi piekło na ziemi.
Od ostatnich kilku tygodni przywozi mi wnuki w każdy weekend, a do plecaka wkłada im przepisy i nakazuje dać je mnie. Wszystko jest opisane krok po kroku, co mam im podawać na obiad czy kolację. Oczywiście sama muszę wszystko kupić, a to nie są tanie rzeczy. Mąż doradza mi zbuntować się i postawić sprawę jasno – albo karmimy dzieci po swojemu, albo synowa gotuje sama i pakuje dzieciom posiłki w słoiki. Ale ja nie chcę wszczynać niezgody w rodzinie. A co, jeśli synowa nie zechce przywozić już wnuków? One są całym moim życiem.
Tyle, że te wszystkie dania są dla mnie naprawdę niezrozumiałe. Nie czuję w nich smaku, jakiego szukam w jedzeniu. Za dużo w nich eksperymentów, za dużo sztuczności. Nie wiem, czy to, co ugotuję, powinno tak smakować. Wnuki też się krzywią, zmuszają się, żeby jeść. Ostatnio zabrałam ich do sklepu i zazdrością patrzyły na inne dzieci, które wychodziły z chrupkami. Wiem, że to niezdrowe, ale przecież raz na jakiś czas krzywda im się nie stanie. A dziecko moim zdaniem musi zaznać przyjemności z jedzenia, zjeść fast food, ciastka czy gumy.
Nie bronię synowej eksperymentów w kuchni, ale one są już nie na mój wiek. Muszę coś wymyślić, jakoś delikatnie jej dać do zrozumienia, że nie mam siły na czytanie tych wymyślnych przepisów i kupowanie produktów na jeden obiad za sto złotych. Jeśli jest rozsądnym człowiekiem, zrozumie. Tylko mam obawy i to bardzo duże, że moja interwencja nie skończy się dobrze.