Nikt nie miał pojęcia, kim naprawdę była jego ciotka!

A miała kiedyś bardzo ciekawe i pełne życie. Pieszczotliwie mawiano na nią Żorżeta.

W każdą sobotę przychodziła na obiad do swojego bratanka i jego rodziny.

Na korytarzu ściągała swoje buciki, wyciągała z mankietu koronkową chusteczkę, arystokratycznym ruchem wycierała suchy nos i szła do kuchni.

Tam smażyła przepyszne placki ziemniaczane i szła do łazienki zmyć z siebie zapach tłuszczu. Pozostawiała po sobie ślad zapachu wyschniętych, skąpanych w słońcu liści – jej ulubionych perfum ze starych zapasów.

Została w życiu sama – bez dzieci, bez męża, który pojawił się w jej życiu bardzo wcześnie i na krótko.

Cała jej rodzina składała się z żony jej dawno zmarłego młodszego brata, jej bratanka, jego żony i dzieci.

Dzieci trochę się jej bały, nie za bardzo potrafiła z nimi rozmawiać i – żeby być szczerym – nie widziała w tym zbyt wiele sensu.

Żartowali z niej i wołali na nią „klotka”.

Żorżeta lubiła rozmawiać ze swoją bratową.

Obie były wielkimi intelektualistkami, nałogowo czytającymi francuskie i niemieckie powieści w oryginale, miały ten sam gust literacki, polityczny i lekkość formułowania swoich myśli.

Subtelnie i ze smakiem żartowały sobie ze wspólnych znajomych.

Żorżeta opowiadała niesamowite jak na Polskę Ludową historie o francuskiej operze, o Paryżu, o niezwykłych strojach. Czasami zabierała ze sobą kilka ciężkich albumów w aksamitnej oprawie ze sprzączkami, które pachniały perfumami. Albumy te pełne były filigranowych dam w ogromnych kapeluszach i przepięknych sukienkach, kokieteryjnie pozujących przy stołach do gry, i przystojnych dżentelmenów we frakach.

Niestety, jej bratowa niedługo potem zmarła, a najstarsza Żorżeta zamknęła się w sobie. Jej bratanek skonsultował się ze swoją żoną i zaproponował mieszkanie w swoim domu.

Żorżeta żyła spokojnie w swoim pokoju, zgodnie z ustalonym przez siebie harmonogramem.

Miała swoje niegroźne dziwactwa: jedyną łyżkę, której używała – trzymała w swoim pokoju pod koronkową serwetką, zdawała się też mieć nieskończony zapas dobrej belgijskiej czekolady, którą trzymała w szufladzie swojego biureczka, od czasu do czasu odłamując drobne kawałeczki. Żyła spokojnie i bardzo cicho.

W końcu jednak przestała rozpoznawać ludzi wokół siebie.

Żyła jakby własnym życiem, powoli wyciągając chudą rękę do sufitu i uśmiechając się lekko kącikami ust do kogoś, kogo dobrze znała, widocznego tylko dla niej. Odeszła łagodnie, we śnie. Po prostu się nie obudziła. Zostawiła po sobie zapach liści, zupełnie jakby któryś przypadkowo przyleciał z poprzedniego życia.

Nie lubiła mówić o sobie, jej rówieśników już dawno nie było na tym świecie, a wszystkim wydawało się, że jest tylko małą, wymuskaną babcią z koronkową chusteczką.

Tylko jej bliscy wiedzieli, że była genialnym lekarzem, że przeżyła dwie wojny – ratowała żołnierzy bijących się z bolszewikami w 1920 i ocaliła życie wielu ludziom w kampanii wrześniowej.

Pewien pułkownik, któremu ocaliła nogi, po wojnie szukał jej po całej Polsce, żeby się jej oświadczyć. A ona odmówiła, bo jej serce należało do wielu ludzi i do jej zawodu. Jak kapryśne jest życie i tasuje ludzi w swojej talii. Jakże często nie wiemy z kim żyjemy…

Oceń artykuł
TwojaCena
Nikt nie miał pojęcia, kim naprawdę była jego ciotka!